Autor: Stephen King jako Richard Bachman
Tłumaczenie: Michał Juszkiewicz
Wydawnictwo: Wydawnictwo Albatros, Wydawnictwo Prószyński S-ka
Liczba stron: 282
Od samego początku wiedziałam, że mistrz po raz kolejny stanął na wysokości zadania. W tej powieści nie ma żadnych kosmitów, potworów ani nadprzyrodzonych mocy. To są właśnie te klimaty, które u Kinga kocham...
Clayton Blasidell junior potocznie zwany "Blaze" lub "Blajzuniu" jest to mało ogarnięty olbrzym żyjący od przekrętu do przekrętu. Do pewnego czasu mu się to udaje, jednak pewnego dnia przychodzi przysłowiowa "kryska na Matyska".
Wychowywany przez ojca alkoholika -który się nad nim znęca, mały chłopak trafia do domu dziecka. Tu poznaje swojego pierwszego, i jedynego przyjaciela, ale trafia do piekła, gdzie dla wszystkich zostaje przygłupim dryblasem, którego nie traktuje się poważnie, ale nie wchodzi mu się też w drogę. Jednak długo to nie trwa- po szalonej wyprawie z Johnym do Bostonu, stają się niemal bohaterami sierocińca.
Niestety John umiera i biedny Blaze musi już radzić sobie sam, co nie zawsze wychodzi mu tak, jak powinno. Dopiero po opuszczeniu sierocińca i poznaniu Georga, zaczynają się prawdziwe oszustwa i kanty. Po wyjściu Blaza z więzienia - panowie zaczynają planować porwanie malutkiego synka bogatej rodziny, i żądania wysokiego okupu. Plan wydaje się być perfekcyjny i żadnemu z nich nie przychodzi do głowy myśl, że coś może pójść nie tak.
Szczególnie Blazemu- bo jemu wszystko przychodzi ciężko -szczególnie myślenie. Wszystko jest zaplanowane perfekcyjnie. Georg zrobił to doskonale...no właśnie ten Georg...
Autor we wstępie pisze tak:
" Mam nadzieję, że ci się spodoba. Nie powiem:
< Mam nadzieję, że uronisz choć łezkę >
No dobrze. Dobrze, powiem. Tylko żeby to nie było ze śmiechu. "
Nie płakałam ze śmiechu, ale przyznaję, że łezka mi się zakręciła. Szczególnie żal mi było Blazego- nie będę Wam pisać dlaczego, ale zaznaczę, że takie historie nie powinny się zdarzać, nawet jeśli jest to fikcja literacka.
Sama pokochałam Blejzunia niemal od początku. Ujął mnie to swoją życiową nieporadnością i dobrocią. Może to współczucie dla chorego człowieka? Albo litość? Nie wiem...
Płakałam nad nim za każdym razem kiedy wykombinował coś głupiego, i przyznaję- gdybym miała Georga pod ręką, dostawałby za to po głowie.
Smutne jest to, że tacy ludzie jak Blaze stają się dla innych nie podmiotami, tylko przedmiotami. Nie każda "przyjaźń" jest dobra i ta na pewno taka nie była. Nikt nie chciałby takiej przyjaźni. Ja na pewno.
Stylem narracji bardzo przypomina "Ostatni bastion Barta Dawesa" o którym też już pisałam.
Obydwie te książki są godne polecenia.
Obydwie lubię i z pewnością wrócę do nich w przyszłości.
"I znów usłyszał tamten zagadkowy śmiech. Odwrócił się błyskawicznie. Nie zobaczył nikogo. Ale jego sen na jawie prysnął. Blaze wstał, wciągnął kurtkę, potem usiadł z powrotem i włożył buty. Postanowił, że dopnie swego. Decyzja była podjęta, a nogi wiedziały, dokąd iść ; z takim nastawieniem zawsze dawał sobie radę i realizował to, co zapowiedział. Z tego właśnie był dumny. I tylko z tego.
Sprawdził, co u małego, i wyszedł. Zamknął za sobą drzwi do gabinetu, a po chwili jego kroki zadudniły na schodach. Pistolet Georga miał zatknięty za pasek. Tym razem broń była nabita. "
-Stephen King jako Richard Bachman "Blaze"
Moja ocena: 9/10