Autor: Justyna Edmondson
Wydawnictwo: Oficynka
Liczba stron: 342
Data premiery: 20. 02. 2019
Witam Was serdecznie. Dziś chciałbym przybliżyć Wam książkę, która mną wstrząsnęła i sprawiła, że naprawdę długo o niej myślałam. Jest to opowieść o tym, jak jeden błahy incydent może wpłynąć na nasze życie. Zapraszam...
Justyna Edmondson- żyje w Warszawie razem z mężem, trzema synami, dwoma psami, trzema kotami i żółwiem. Weganka i żeglarka. Kocha ciszę i morze, ale też gwar, teatr i muzykę. (informacja wydawnictwa).
Nie chciałabym przez przypadek zdradzić Wam za dużo istotnych szczegółów, więc by się rozeznać, pokażę Wam opis wydawnictwa.
Chciałabym, byście odkryli sens tej powieści sami, bo jest to istotny element, żeby dobrze zrozumieć przesłanie, które autorka zamieściła na kartach powieści.
Na granicy dźwięku i ciszy powstaje melodia życia. Krysi, która musiała dorosnąć, by stać się dzieckiem, Aliny, która raniąc się, próbowała zacząć być, Teresy, otulonej kotami niczym całunem, Janusza, który tak długo przyjmował życie, jakie było, że je zgubił, i Edwarda otwierającego swoim eufonium dawno zatrzaśnięte drzwi do ludzkich serc. (opis wydawnictwa).
Prawda, że opis brzmi niezwykle zachęcająco i obiecująco?
Tak samo pomyślałam, odbierając przesyłkę z wydawnictwa.
Wzrok przyciąga okładka, jest urocza i niczym nie zdradza, jaki niesie pod sobą ładunek emocjonalny.
Poruszone w tej historii trudne tematy między innymi takie jak: rodzicielskie zaniedbanie, depresja, prostytucja, porzucenie, zdrada; wszystko to sprawia, że czytelnik zostaje zmiażdżony całym złem otaczającego nas świata.
Kreacja bohaterów jest tak prawdziwa i szczera, że odnosi się wrażenie, że czyta się o ludziach, którzy żyją i są tuż obok nas. Może to nasza cicha sąsiadka uważana za wariatkę, bo dokarmia koty lub chłopak, który przywozi zamówienie jedzenie? Przecież nie wiemy, jaką mają historię, co ich cieszy, a co smuci.
Ilość postaci nie przytłacza, a każda z nich wnosi coś pozytywnego do tej opowieści. W każdej z nich odnajdziemy cząstkę samego siebie.
Nie raz, nie dwa miałam ochotę wsiąść i potrząsnąć niejednym z nich na opamiętanie, do takiej furii mnie doprowadzali. Takim typem był Janusz, który niczym struś chowa głowę przy każdym większym kłopocie, nie potrafi stawić czoła codzienności lub Alina, chciałabym, żeby wzięła się w końcu za siebie, rozumiem, że chorowała, jednak nie szukając fachowej pomocy, niewiele da się zrobić, by być szczęśliwym, a udawanie- na dłuższą metę się nie sprawdzi.
Największą sympatią zapałałam do Teresy, moim zdaniem to jest najdramatyczniejsza postać całej tej historii. Od dzieciństwa wykorzystywana, niewykształcona, miejscowa prostytutka, ale jako matka- zawsze starała się, by dziecku niczego nie brakowało. Pomimo biedy i samotności poradziła sobie, mimo że syn odszedł wiele lat wcześniej, zawsze na niego czekała z tęsknotą i najprawdziwszą matczyną miłością.
Język, który zastosowała autorka, jest niezwykle plastyczny, sprawił on, że początkowo było mi trudno się przestawić i naprawdę trudno mi się czytało, jednak szybko się wprawiłam i później było już ok.
Przez kilka dni było mi niezwykle ciężko się pozbierać, emocje przekazywane w tej powieści sprawiły, że przeżywałam ją raz po raz. Ciężko było powstrzymać łzy na wspomnienie tych wszystkich historii i nieszczęść.
Pani Justynie udało się stworzyć historię trudną i bolesną. Na trzystu czterdziestu dwóch stronach, zamknęła historię życia, umierania i narodzin. Pokazała nam, jak ważna jest rozmowa i zrozumienie drugiej osoby. Udowodniła, że można cierpieć na samotność, a bycie w związku nie zawsze oznacza bliskość i spełnienie. Pokazała jak jeden z pozoru błahy incydent, może wpłynąć na nasze późniejsze życie.
Jeśli szukacie książki lekkiej i przyjemnej, to muszę Was rozczarować... ta taka nie jest.
Ta jest brutalna, odarta z subtelności i finezji, ukazująca zło i podłość świata, który nas otacza. Jest to książka, która potrafi zaboleć....
Polecam...
„Doktor patrzył na Teresę i patrzył. Maleńka, pomarszczona, pokryta bolesnymi liszajami, prawie łysa, z powykrzywianymi paliczkami w dłoniach, była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział. Bił od niej nieziemski blask. Błękitna poświata. Oczy świdrujące, czujne, gotowe do kontaktu były chyba jej najżywszą częścią. Bruzdy zmarszczek tworzyły piękne rysunki na twarzy. Tresa wyglądała jak szamanka albo Indianka. Młody doktor Bogusz nigdy nie miał do czynienia z taką pacjentką składającą się z samych sprzeczności. Pogięta, ale wyprostowana, zbolała, ale bez narzekania, prosta, a jednak tak bardzo wyszukana”.
-Justyna Edmondson „Błahy incydent”
Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu Oficynka.